Czytałam kiedyś o jednym panu z Niemiec, nazywa się Reiner Knizia (czyt. Knicja, żadne kizie mizie:P) i ma łeb jak sklep jeśli chodzi o konstruowanie gier (6 lat temu miał na swoim koncie ponad 300 (!) opublikowanych tytułów, ciekawe ile od tej pory natrzaskał). A dlaczego o nim piszę? Ponieważ wczoraj wieczorem, podczas błogiego, niedzielnego chilloutu, na dywanie naszego mieszkania rozegrana została partyjka gry Trucizna, autorstwa wspomnianego wyżej pana Knizii.
I co? I to jest to! Cudowna, nieskomplikowana, a zarazem wymagająca trochę myślenia karcianka. Dostajemy losowo na rękę karty z eliksirami w trzech kolorach i o różnych wartościach liczbowych. Między kartami mogą pojawić się też karty TRUCIZNA. Kolejno wyrzucamy na środek po jednej karcie do symbolicznych kociołków (czyli na trzy różne stosy- każdy w innym kolorze). Oprócz odpowiedniego eliksiru, do każdego kociołka możemy dodać truciznę. Jeśli wlejemy za dużo eliksiru i wartość liczbowa kart w danym kociołku przekroczy 13, osoba, za sprawą której czara się przelała, zabiera wszystkie karty eliksiru z kociołka oprócz tej, którą właśnie dołożyła i kładzie je zakryte przed sobą. Wszystkie karty zebrane dają ujemne punkty, chyba że ktoś się na nie uodporni- zbierze więcej kart danego koloru niż inni. Niestety karty trucizny nabijają punkty ujemne bez względu na ilość posiadania tychże kart. Tura kończy się, gdy wszyscy pozbędą się kart. Następuje podliczenie punktów i nowe rozdanie.
Jeśli chodzi o Truciznę, zdecydowanie jestem na TAK!!!. Nie ma tutaj tysiąca gadżetów, bajerów, zasad itp., same karty, ale robią dobrą robotę. Trzeba pomyśleć, pokombinować, jest trochę losowości, trochę strategii, trochę prób "podtruwania" przeciwnika, choć czasem samemu trzeba wypić piwo, które się naważyło, albo raczej eliksir, który się spreparowało. ;) No i cóż więcej, po prostu mi się podoba. Tyle.:)